Niedzielne popołudnie. Dom jak każdy inny. Kilkumiesięczne niemowlę bawi się na podłodze wydając z siebie okrzyki radości. W ręku trzyma zabawkę – musi dopasować klocki o różnych kształtach do otworu w plastikowej kuli. (Czy to nie poka yoke?) Mama z dumą przygląda się swojemu synkowi, gdy raz za razem poprawnie dobiera klocki. W prawej dłoni trzyma pożółkłą, lekko zaplamioną kartkę z ręcznie zapisanym przepisem na gulasz babci – domowa receptura przekazywana w rodzinie z rąk do rąk. (Czy to nie standaryzacja?) Ciekawe jakich przypraw używa … Sól, mielony kminek rzymski, majeranek, liście laurowe, szczypta goździków. Mmm, musi pachnieć bosko! Tylko gdzie chować te wszystkie przyprawy by nie straciły aromatu? No tak – na blacie stoi piękny drewniany stojak ze szklanymi słoiczkami na przyprawy. Każdy słoiczek z opisem i zdjęciem. (Czy to nie 5s?) Ale gdzie jest tata? Widzę go w garażu. Co on tam robi? Chyba sprawdza hamulce w rowerze; obok leży też pompka rowerowa oraz skrzynka z narzędziami. Czyżby szykował się do pierwszej przejażdżki w tym sezonie? (Czy to nie TPM?)
Brzmi jak bajka czy może jak obraz większości domów, które znamy i w których mieszkamy? Dlaczego w życiu prywatnym (często nieświadomie) używamy narzędzi lean do upraszczania sobie codziennych czynności, a gdy tylko w pracy usłyszymy o nich – oczywiście pod konkretną, najlepiej angielską nazwą, to jesteśmy pierwsi, którzy mówią “to się nie uda!”, “to nie dla nas”, “ale my już próbowaliśmy…”? Dlaczego zawsze wtedy jesteśmy na “nie”? Dlaczego z góry odrzucamy jakiekolwiek zmiany, zanim jeszcze poznamy korzyści z nich wynikające?